Londyn, 8 kwietnia 2015.
Najdroższy,
ostatnio
zastanawiałam się nad tym, dlaczego podczas naszej rozłąki nie pisaliśmy do
siebie listów. Dlaczego nie przyszło nam do głowy, by do siebie pisać w
momencie, gdy dzieliło nas kilkaset kilometrów? I wiesz, nie potrafię tego
wytłumaczyć w żaden logiczny sposób. Może Ty masz jakiś pomysł, bo mi w tym
momencie wydaje się to totalnie niezrozumiałe. A już zwłaszcza to, dlaczego właśnie
teraz przyszło mi do głowy, by do Ciebie pisać? Teraz, gdy nie ma między nami
tego, co było jeszcze rok temu...
A
wszystko zapowiadało się tak cudownie. Był styczeń i mimo przeszywającego zimna
na dworze w naszych sercach panował maj. Wiosna pełną gębą. Znaliśmy się już
pół roku, a z każdym kolejnym dniem nasza znajomość się zacieśniała. Stawaliśmy
się sobie coraz bliżsi. Funkcjonowaliśmy już jako „my”, a nie „ja i Ty”. To
była przyjaźń i kochanie zarazem. W jednej osobie znalazłam to, czego tak
bardzo potrzebowałam, czego wciąż poszukiwałam i gdzieś tam w głębi siebie pragnęłam
z całym sił. Byłeś kimś, kogo nigdy nie miałam, a mimo to za kim tak bardzo
tęskniłam. Miałam Ciebie i nic więcej mi do szczęścia potrzebne nie było. A
najlepsze w tym wszystkim było to, że moje uczucie nie było jednostronne i
nieodwzajemnione. Było wręcz odwrotnie. To Ty mnie wybrałeś, wiedziałam to
doskonale, choć do tej pory nie znam odpowiedzi na pytanie, czym sobie na to
zasłużyłam. Wiele razy Cię pytałam: Dlaczego właśnie ja? Przecież na tym świecie, w naszym mieście,
a nawet w Twoim życiu było dużo kobiet o wiele lepszych ode mnie, nie
potrafiłam więc zrozumieć, dlaczego wybrałeś właśnie mnie?
Mimo
to niesamowicie się z tego cieszyłam.
Życie
jednak toczyło się dalej swoim brutalnym rytmem. Początek 2014 roku postawił przed
nami nie lada wyzwanie, z którym musieliśmy się zmierzyć. Pewnie, gdyby ta
wiadomość dotarła do mnie pół roku wcześniej, gdy Cię nie znałam, to bym się z
niej ucieszyła i od razu zaczęła się pakować, snując plany na najbliższe pół
roku. Ale nie wtedy, nie, gdy miałam Ciebie, gdy w Poznaniu obok Mariusza był
ktoś, dla kogo miałam żyć, dla kogo chciałam zostać tu już na zawsze. Pamiętam,
jak bardzo przybita byłam, gdy tamtego dnia wróciłam do mieszkania z
dziekanatu... Wizja najbliższych miesięcy nie jawiła się mi już w tak pięknych
barwach, jak to sobie wyobrażałam jeszcze kilka miesięcy temu, składając
wniosek na Erasmusa. A dlaczego? Bo nie było w niej Ciebie. Po prostu. Mało kto
potrafił zrozumieć, dlaczego w ciągu kilku miesięcy moje nastawienie zmieniło się
o sto osiemdziesiąt stopni, a cały zapał i radość z wyjazdu do Marsylii się
ulotniła, pamiętając doskonale, jak bardzo mi na tym zależało. Tyle tylko, że
wtedy sytuacja była inna... zupełnie inna...
Miałam
kompletny mętlik w głowie. Tak bardzo nie wiedziałam, co mam robić. Nie miałam
pojęcia, jaką decyzję podjąć. Tak bardzo bałam się Ci o tym powiedzieć. Bałam
się Twojej reakcji. Tego, co się wydarzy, gdy powiem: Kochanie,
w lutym mam wyjechać na Erasmusa. Do Marsylii. Na najbliższy semestr. Jak zareagujesz? Co zrobisz? Co powiesz? Wiedziałam,
że obojętnie, co bym nie postanowiła, to i tak w pewnym stopniu będę żałować
swojej decyzji. Nie wiedziałam jednak, czego żałowałabym bardziej – rezygnacji
z wyjazdu, czy podjęcia się go. A Mariusz zamiast mi pomóc, doradzić, wesprzeć,
powiedzieć, co mam zrobić, zadzwonił po Ciebie, mówiąc, że nie powinnam zwlekać
z tą rozmową, tylko załatwić to od razu. Tobie natomiast powiedział, że stało
się coś naprawdę ważnego i żebyś pojawił się jak najprędzej. Może właśnie
dlatego kilkadziesiąt minut później wpadłeś taki zziajany do mojego pokoju?
Biegłeś, żeby być jak najprędzej przy mnie, mimo że nie wiedziałeś, co się
stało. Będąc już w progu wystraszony spojrzałeś na mnie i nawet nie pytając, o
co chodzi, przytuliłeś mnie do siebie i powiedziałeś: Razem poradzimy sobie
ze wszystkim.
A
ja wiedziałam już, co powinnam zrobić.
Zależało
Ci na mnie, chyba wtedy po raz pierwszy tak naprawdę to poczułam. Chciałam
zostać. Chciałam zrezygnować z wyjazdu. Chciałam być przy Tobie. Tylko to się
liczyło. Nie chciałam Was obu – Ciebie i Mariusza – zostawiać samych na tak
długo. Ale Ty się uparłeś, że nie możesz mi na to pozwolić. Że przez Ciebie nie
mogę zrezygnować z takiej szansy. Że nigdy byś sobie tego nie darował, wiedząc,
że gdzieś tam w środku mi na tym zależy. Zapewniałeś mnie, że sobie poradzimy.
Mimo że jakoś specjalnie długo ze sobą nie jesteśmy, to mamy w sobie tyle siły,
że wytrzymamy. Co to jest pół roku?, pytałeś retorycznie, śmiejąc się. Robiłeś dobrą minę do złej gry,
widziałam to, ale mimo wszystko próbowałam Ci uwierzyć. Bo z każdą chwilą Twoje
słowa stawały się dla mnie prawdą, a nie kłamstwem, za którym ukrywałeś to, co
naprawdę o tym myślisz. Byłeś wspaniały. Zamiast mieć do mnie pretensje, że nic
Ci o tym wniosku nie wspomniałam, że nie przygotowałam Cię na taką sytuację,
wspierałeś mnie, popierałeś, starałeś się wszystko zrozumieć i znaleźć właściwe
wyjście z tej sytuacji. Uspokajałeś mnie, że wszystko będzie dobrze, gdy
powtarzałam Ci, jak bardzo się boję, że nam się nie uda, że nie chcę Cię
stracić, że nigdy sobie nie wybaczę, jeśli przez mój wyjazd stracę coś, na co
tyle czekałam, kogoś, kto daje mi siłę do działania... Kogoś, kto przez te
kilka miesięcy stał się dla mnie wszystkim. A Ty obiecałeś, że Cię nigdy nie
stracę. Że te pół roku minie, zanim się obejrzymy, a potem będziemy już tylko
my. Zawsze razem. A ja Ci uwierzyłam.
Teraz
już wiem, że to nieprawda, choć wtedy brzmiało to naprawdę przekonywująco...
H.